Prolog
Siedziałam na podłodze długiego ale wąskiego korytarza, opierając się plecami o zimną ścianę pokrytą niezidentyfikowanymi plamami. Nad moją głową niebezpiecznie migotała lampa, która ledwo trzymała się pękniętego sufitu. Nie dawała zbyt wiele światła, dlatego więc korytarz wydawał się mroczny i opuszczony. W powietrzu było czuć wilgoć.
-To tylko ci się śni, Eli. To tylko sen… – powtarzałam sobie pod nosem, opierając czoło o kolana.
Myślami byłam znowu wraz z rodzicami, a oczami duszy widziałam, jak siedzimy na ganku naszego nadmorskiego domku i podziwiamy zachód słońca. Przypominałam sobie również smak mojego ulubionego ciasta pieczonego przez mamę, głośny, lekko chrapliwy śmiech mojego taty, kiedy razem oglądaliśmy komedie, nawet zapach jego wody kolońskiej kiedy przytulał mnie na dobranoc czy brzmienie melodii którą zwykliśmy grywać w deszczowe dni na fortepianie.
Nagły, niespodziewany dźwięk otwieranych drzwi wyrwał mnie z zamyślenia. Zdziwiona wodziłam wzrokiem po korytarzu, z wolna przypominając sobie, gdzie się znajduje. Kilka kroków po mojej prawej stronie, w uchylonych na oścież drzwiach, stała bardzo chuda kobieta, z włosami upiętymi na samym czubku głowy w bardzo ciasny, ale równie idealny kok. Sukienka koloru ciemnej zieleni sięgała jej do kostek, ukazując czarne pantofle i kawałek pończochy. Na ramionach miała narzucony szal w kolorze mocnej czerwieni. Uśmiechnęła się do mnie niezdarnie, marszcząc przy tym oczy. Wykonała gest ręką, który oznaczał, bym podeszła. Niezgrabnie wstałam z brudnej, pokrytej piaskiem i okruchami podłogi. Nogi trzęsły mi się jak galareta, przez co z trudem utrzymywałam wyprostowaną postawę. Zależało mi na tym, by sprawiać wrażenie osoby o silnym charakterze, która poradzi sobie z zaistniałą tragedią. Zdziwiłam się własnymi myślami, że nawet w takiej sytuacji potrafiłam przejmować się opinią innych ludzi.
-Witaj Elisabeth. Nazywam się pani Clarkson. Wejdź proszę do gabinetu i rozgość się.- powiedziała słodkim głosem, który w ogóle nie pasował do jej surowego wyglądu. – Masz ochotę na kubek gorącej herbaty?
-Dzień dobry. Bardzo chętnie. – odpowiedziałam mechanicznie z wyuczonej grzeczności, przekraczając próg dzielący mnie od pokoju.
-W takim razie wracam za minutkę, usiądź proszę. Na krześle. – zdążyła jeszcze powiedzieć zanim drzwi się zamknęły.
Z zaciekawieniem rozejrzałam się po gabinecie. Był minimalistycznie i skąpo urządzony. Bliżej ściany, lecz przodem do wejścia stało niewielkie biurko, a na nim kilka długopisów w plastikowym pudełku oraz równo ułożony stosik papierów. Po obu stronach mebla znajdowały się dwa identyczne fotele o brudnozielonym obiciu. Usiadłam na jednym z nich. Było dość wygodne, na pewno wygodniejsze niż betonowa podłoga na korytarzu. Po prawej stronie na całej długości ściany stała ogromna szafa. Sięgała aż do sufitu, na którym gdzieniegdzie były widoczne nieestetyczne zacieki. Z tyłu, za biurkiem znajdowało się niewielkie okno z kratą od strony zewnętrznej.
Po chwili drzwi ponownie się otworzyły. Stanęła w nich pani Clarkson z dwoma kubkami w dłoniach, znad których unosiła się para.
-Nie siedź, poradzę sobie. Dziękuję. – rzuciła, widząc że podnoszę się z krzesła, aby jej pomóc.
Podała mi zwykłą, białą filiżankę z brązowym płynem w środku. Podziękowałam, a psycholożka zajęła miejsce w fotelu, po drugiej stronie biurka, na przeciwko mnie.
-Musisz mi wybaczyć. Nie zauważyłam, że nie ma cukru. – powiedziała zwyczajnym tonem, tak jakbym przyszła do niej w odwiedziny na popołudniową herbatkę i ciasteczka.
-Nie ma problemu. – odparłam, po czym delikatnie zanurzyłam usta w gorącym płynie. Był przyjemnie gorzki i tak przyjemnie znajomy. – Nie słodzę.
Pani Clarkson nie odpowiedziała. Była zajęta szukaniem czegoś w papierach. Nie wiedząc co począć, zaczęłam ogrzewać ręce, przyciskając je do ciepłej porcelany i popijając co jakiś czas herbatę. Kiedy wypiłam już ponad połowę, przyglądając się drzewom, które kołysały się na zewnątrz, moja opiekunka podjęła rozmowę.
-Niedawno skończyłaś siedemnaście lat. Mimo, że jesteś już prawie pełnoletnia, to w twoim przypadku „prawie” robi ogromną różnicę. Mam jeszcze wolne miejsce w internacie za miastem. Mają dobre warunki, bibliotekę, ogród. Moim zdaniem jest to o wiele lepszy wybór niż sierociniec i na pewno…
-Zgadzam się. – powiedziałam, przerywając jej monolog. – Ten jeden rok mogę mieszkać gdziekolwiek. Bardziej interesuje mnie czy ocalało cokolwiek z pożaru… – ostatnie słowo wypowiedziałam bardzo cicho i niewyraźnie.
Pochyliłam głowę bliżej kolan i zaczęłam głośniej oddychać. Po raz kolejny moje myśli poleciały ku tragedii, która miała miejsce wczoraj w nocy. Zawsze, gdy o tym myślę, to spekuluje co by było, gdybym nie poszła na noc do Rose, gdybym spędziła z nimi czas tamtego wieczora… czy bym żyła, czy moi rodzice by żyli, czy miałabym dom?
-Elisabeth, wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? – usłyszałam pytanie zadane beznamiętnym, lecz nadal nad wyraz słodkim głosem.
-Tttak. – wybełkotałam i westchnęłam. – Tak. – powtórzyłam po chwili już wyraźniej i pewniej.
-Dobrze. – odparła, po dłuższej chwili przyglądania się mojej twarzy. – Wracając do twojego pytania. Niestety pożar pochłonął i spalił doszczętnie wszystko. Nie udało się niczego uratować. Oczywiście twoi rodzice płacili ubezpieczenie, więc…
Pani Clarkson rozkręcała się coraz bardziej. Wspominała coś o pieniądzach, internacie, pogrzebie… ja byłam jednak zbyt przerażona i zbyt skołowana, by słuchać jej gadaniny. Marzyłam jedynie o tym, by znowu być z moimi rodzicami, by z nimi porozmawiać, by było tak jak dawniej. Nie sądziłam, że mi się to uda. I to dosłownie.
***
Wszelkie prawa zastrzeżone.
By Weronika Stachowiak
Wszystkie rozdziały: tutaj